Rozmowa z Danutą Dylewską, żoną Mariana Rose, m.in. o pierwszym spotkaniu, wspólnych planach na przyszłość, tragicznym 19 kwietnia 1970 roku i … filmie, który nie powstał.
Jak się poznaliście?
Jestem młodsza od Mariana o 14 lat. Gdy się poznaliśmy miał 34 lata. A poznaliśmy się przez znajomych. Na początku naszej znajomości nie myślałam jeszcze o nim poważnie. Narzeczeństwem byliśmy półtora roku i tyle też trwało nasze małżeństwo. Śmierć przerwała wszystko.
Mąż podobał się kobietom?
Na pewno tak. Mógł się podobać i podobał się kobietom w różnym wieku, dlatego, że był człowiekiem bez zahamowań, bezstresowym, był bardzo wesoły i jak go wygnano drzwiami, to wchodził oknem. (śmiech) Nie było dla niego rzeczy nie do załatwienia. Był dobrym człowiekiem. Plany mieliśmy kolorowe, mieliśmy się budować w Czerniewicach – rozpoczęliśmy budowę, ja miałam mieć kawiarenkę, on warsztat samochodowy, z racji tego, że z zawodu był mechanikiem.
(Fot. Archiwum prywatne Danuty Dylewskiej)
Był bardzo popularny?
W Toruniu chyba wszyscy go znali. Wystarczyło, że wyszedł na ulicę i już odzywały się głosy, a to „Cześć”, „Dzień dobry” lub „Maryś”. Już w pewnym momencie nie reagowałam na to, przyzwyczaiłam się. Pamiętam, jak pojechaliśmy do NRD, gdzie miał szkolić młodych żużlowców i pierwszego wieczoru byliśmy w restauracji hotelowej na kolacji. Siedziało gro ludzi i nagle z końca sali ktoś zawołał „Guten tag Rose”. Był popularny nie tylko w Toruniu, Polsce, ale także za granicą. W RFN, Holandii znali go, bo tam jeździł.
Patrząc na jego biogram, interesujący jest wątek związany z jego pracą na taksówce. Nie miał problemów z godzeniem obowiązków zawodowych i żużlowych?
Miał zmiennika w osobie Alfonsa Jankowskiego, natomiast jeszcze wcześniej był inny kierowca. Obaj naprzemiennie wymieniali się. Z „Alim” tworzył parę nie tylko w życiu zawodowym ale również na torze. Gdy mieli trening, to obaj zjeżdżali. Wówczas praca taksówkarza wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Był przede wszystkim zupełnie inny rytm, nie było korporacji. Był sam sobie szefem.
(Fot. Archiwum prywatne Danuty Dylewskiej)
Dziś żużlowcy zarabiają ogromne pieniądze, co w tamtych było nierealne, mimo że mąż był jednym z najlepszych zawodników w Polsce.
Zgadza się. Wówczas zawodnicy otrzymywali pieniądze za punkty i jakąś nagrodę, przeważnie był to wartościowy puchar lub wazon z etykietką. Kiedyś nie było takiego wyposażenia jak dziś, zazwyczaj dorabiano części. Zawodnicy nie mieli ani takich warunków, ani pieniędzy. Z pewnością nagrodą były dla niego również wyjazdy zagraniczne na Zachód. Pamiętajmy, że w tamtych czasach, wyjazd za tzw. żelazną kurtynę znaczył bardzo wiele.
Chodziła pani na Broniewskiego 98, by podziwiać w akcji chłopaka, narzeczonego, a później męża?
Tak, ale bardzo się bałam. Oczywiście, trzymałam kciuki, kibicowałam, ale gdzieś z tyłu głowy była ta świadomość, jak niebezpieczny jest to sport. Wtedy nie było żadnych zabezpieczeń na torze. Drewniana banda i na tym koniec. Ta żużlowa atmosfera bardzo mi się udzielała. Najciekawiej chyba było, jak jechaliśmy do Bydgoszczy. Zajmowałam miejsce razem z miejscowymi kibicami i byłam sama wśród nich. Pewnie, gdybym była mężczyzną, zostałabym poturbowana w momentach, gdy trzeba było okazać radość.
(Fot. Archiwum prywatne Danuty Dylewskiej)
Kontuzje nie były mu straszne?
O dziwo, największą miał nie z żużla, ale z pobytu w wojsku. Nie był jednak czynnym żołnierzem, ale pracownikiem cywilnym. Przygniotła go ciężarówka do muru, miażdżąc nogę, która była później nieco przekrzywiona. A tak poza tym, to połamane żebra, powykręcane kolana. Aparat też z niego był niezły. W Szczyrku, jak był na nartach, miał upadek, noga wykręciła się, był zagipsowany do samego biodra. Jak przyjechaliśmy do domu, rozciął gips, bo chciał iść na jakąś zabawę karnawałową, więc postanowił postawić go za piecem. Gdy wrócił, znów włożył nogę w gips. (śmiech)
19 kwietnia 1970 roku, Rzeszów, godzina 15:15. To był ten feralny dzień. Jak dowiedziała się pani o tragedii?
Tego dnia byłam u teściowej. Była piękna słoneczna niedziela. Po obiedzie wszyscy mieliśmy ochotę iść na cmentarz. Po fakcie, gdy dowiedzieliśmy się, co się stało, uświadomiliśmy sobie, że gdy po godzinie 15 byliśmy na cmentarzu, wówczas Marian konał. Nikt z nas jeszcze nie wiedział, choć później dowiedzieliśmy się, że już cały Toruń nas szukał. Mąż Mariana kuzynki, który kiedyś jeździł u niego jako kierowca, przyjechał do swojej rodziny, tam gdzie i my byliśmy. To on nas poinformował. Dowiedzieliśmy się na 10 minut przed wiadomościami z dziennika sportowego. Dziś, to najpierw muszą być pewni, że rodzina wie, a kiedyś nic takiego nie obowiązywało. To był dla nas wielki szok.
(Fot. Archiwum prywatne Danuty Dylewskiej)
Jak dokładnie do tego doszło?
Wychodząc z pierwszego łuku, zablokowało mu koło lub łańcuch i obróciło motor. Jechał pierwszy i żeby nie stwarzać niebezpieczeństwa, złożył maszynę. Wyminęło go dwóch zawodników, natomiast jadący na ostatniej pozycji żużlowiec przeciął mu tętnicę. Nie miał żadnych szans na przeżycie. Czas śmierci był wypisany w dokumencie około godziny 18, a lekarz, który prowadził sekcję zwłok powiedział, że jego organy był tak zdrowe, że mógł dożyć stu a nawet więcej lat.
W pogrzebie uczestniczyły tłumy ...
Tak, pogrzeb był bardzo duży. Przyjechały delegacje prawie z całej Europy. Cały Toruń szedł w kondukcie ulicami miasta, Jan Ząbik prowadził motor, była również taksówka. Nigdy się nie pogodziłam i nie pogodzę z tą śmiercią. Raz, że nie zdążyłam się nacieszyć Marianem, dwa, że to wszystko nie tak miało wyglądać.
(Fot. Tomasz Berent)
Próbowała pani wpłynąć na niego, aby jednak w końcu dał sobie spokój z żużlem?
Gdyby mnie posłuchał, to pewnie do tego by nie doszło. To było jednak silniejsze od niego. Żużel był dla niego narkotykiem. Był taki moment, że chciał się mnie posłuchać i wycofać, ale jak przyszła zima i jak chłopacy trenowali, to mówił, że idzie popatrzeć, ale tak naprawdę ćwiczył razem z nimi, natomiast wiosną, gdy mieszkaliśmy przy ul. Fałata jeszcze z moimi rodzicami, to gdy usłyszał na stadionie ryk silników, to od razu kierował się w tamtą stronę. Miał tam też garaż, w którym lubił majsterkować, ale jak się okazywało, to po prostu wsiadał na motor i jeździł.
Chodzi pani na mecze obecnej drużyny?
Okazyjnie, jeśli dzieje się coś naprawdę wyjątkowego. Mamy piękny obiekt, ale nie ma tej atmosfery, co na starym stadionie.
(Fot. Michał Malinowski)
Jest pani żoną legendy ...
Tak wychodzi. (śmiech) Fajnie, że są ludzie, którzy o nim pamiętają, co potwierdza tylko, że ta śmierć nie była taka beznadziejna. Najbardziej jest to widoczne 1 listopada. Pomnik jest w całości zastawiony lampkami, kwiatami. Codziennie muszę chodzić i sprzątać, tak przez trzy dni. Wielkie słowa podziękowania chciałaby również skierować w stronę kibiców i klubu, którzy pamiętają o Marianie. W 40. rocznicę śmierci, pamiętało również o nim miasto na czele z prezydentem Michałem Zaleskim. Motoarena przecież nosi jego imię. Pięć lat temu oddałam także jeden z pucharów Mariana na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o film, który miał powstać przed sześcioma laty, a w konsekwencji nie powstał. Dlaczego?
Wielka szkoda, że nie udało się go nakręcić. Byłam bardzo szczęśliwa, że ktoś się w końcu tego podjął. Miał to być film fabularny. Może to zadanie przerosło autorów, może powinno to być coś na zasadzie wspomnienia.
Warto wiedzieć:
Marian Rose urodził się w 1933 roku, żużel rozpoczął trenować dość późno, bo w wieku 25 lat. Przez kolegów był nazywany „Marysiem” lub „Rosiakiem”. Był członkiem reprezentacji Polski, która we Wrocławiu, w 1966 roku, zdobyła drużynowe mistrzostwo świata. W tym samym roku zdobył indywidualne wicemistrzostwo Polski. W 1965 roku był rezerwowym w finale indywidualnych mistrzostw świata na Wembley (nie pojechał jednak w żadnym biegu).
22 0
Wielki żużlowiec, odszedł za szybko zdecydowanie za szybko
25 0
Bardzo ciekawy wywiad ! Należą się podziękowania dla Pani Danuty za udostępnienie materiałów prywatnych. Marian Rose będzie na zawsze w pamięci kibiców Apatora.
24 0
Oj, to prawda. Ciekawą lektura!
26 0
Super artykuł !Ciekawie się go czyta , więcej proszę takich historii na ddtorun!:)
14 0
Mieszkałam z nim na jednej ulicy.Pamiętam że lubił dzieci często stał na rogu Reymonta i Mickiewicza otoczony wianuszkiem dzieciarni która słuchała jak opowiadał i pokazywał motor.
16 0
Łezka sie w oku kręci na wspomnienia o wspaniałym żuzlowcu
12 0
Coś fenomenalnego!
16 0
........... w wieku 25 lat zacząć przygodę z żużlem i wspiąć się na wyżyny / być wśród najlepszych / zapisać się na stałe w kartach historii, piękna sprawa. Pełen szacun dla Mariana Rose.
Mamo super, że masz siły żeby wracać wspomnieniami i mówić jak pozytywnym człowiekiem był Marian.
Piękna inicjatywa z przekazaniem na rzecz WOŚP pucharu i serdeczne podziękowania dla biorących udział w licytacjach przechodniego pucharu, który niegdyś na torach żużlowych wywalczył Marian Rose, a teraz może pomagać innym.
Wielka szkoda, że film o Marianie Rose nie ujrzał finału. Mam nadzieję, że znajdą się osoby, które zepną w całość ten projekt i pokarzą go na Wielkim ekranie.