Czy każdy może pomagać? Jak nauczyć się pracować z trudnymi ludźmi i kto nadaje się, a kto nie do pracy socjalnej? O tym rozmawiamy z Olgą Okucińską, pedagogiem, pracownikiem socjalnym, współzałożycielką fundacji Centrum Nadziei i rzeczniczką Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie.
- Dlaczego wybrała pani zawód pracownika socjalnego?
- Zawsze byłam społecznikiem i miałam w sobie chęć bycia pracownikiem socjalnym. To był mój pierwszy wymarzony zawód, ale na początku nie udało mi się. Rodzice zachęcali mnie do studiowania bibliotekoznawstwa, a ja ich posłuchałam. Może dlatego, że wówczas pracownik socjalny kojarzył się z taką osobą w „zakładzie”, która kupowała bilety do kina lub organizowała wyjazdy na ziemniaki. W każdym razie zgodziłam się na to bibliotekoznawstwo. Rodzicom wydawało się, że skoro lubię książki, to powinnam iść w tym kierunku. Okazało się jednak, że lubić książki, a uczyć się o nich, to dwie różne rzeczy. Oczywiście, bardzo mi się podobało i dobrze się uczyłam, ale w trakcie studiów przyciągnęło mnie radio i właśnie tam zaczęłam pracować. Z kolei podczas pracy w Radiu Toruń zaczęła mnie wciągać inna działalność. Jakieś koncerty charytatywne, pierwsze zbiórki Owsiaka i rzeczy dla ubogich. Po wielu latach, gdy już miałam 35 lat, postanowiłam, że już mogę być, kim chcę. Złożyłam dokumenty do Kolegium Pracowników Służb Społecznych i już na pierwszym roku szefowa działu środowiskowego wyciągnęła mnie stamtąd, żebym złożyła papiery do MOPR. Wygrałam konkurs i zostałam.
- A propos MOPR: wydaje mi się, że panuje przekonanie, o tym, że w tej instytucji pracownicy albo siedzą za biurkami, albo są bezwzględnymi ludźmi. Jak pani wyłamuje się z tego schematu?
- To jest obraz, z którym walczę. Rzeczywiście, pracownik socjalny źle się kojarzy, z takim psem ogrodnika: pilnujemy, sprawdzamy, zabieramy dzieci, rozdajemy pieniądze alkoholikom. Taki przekaz płynie z różnych stron, także z mediów. Oczywiście, to jest część naszej pracy, natomiast nie jesteśmy po to, żeby komukolwiek zabrać dziecko, tylko po to, by tak pracować z rodziną, aby dziecko zagrożone wykluczeniem społecznym zostało w rodzinie, a ta nie musiała korzystać z pomocy społecznej. Niestety, u nas jest dużo rodzin, które korzystają z pomocy pokoleniowo: babcia korzystała, mama, to i ja będę. Wynika to z tego, że ci ludzie nie są nauczeni etosu pracy, która powinna być wartością, a dla niektórych zwyczajnie nie jest. A nasza praca nie polega tylko na siedzeniu za biurkami. Ona tak nie wygląda! Owszem, jest też praca papierkowa, ale wchodzimy w takie miejsca, o których często ludzie nie mają pojęcia, że istnieją. Podziwiam wszystkie koleżanki, które pracują w rejonie. One wkładają w tę pracę serce, ale czasami muszą być bezwzględne. Przecież nie rozdajemy swoich pieniędzy. To są publiczne środki, które nie mogą być marnowane. Zdarza się, że ktoś dzwoni i mówi: sąsiedzi dostali kasę z MOPR-u i już piją! My nie możemy ich pilnować całą dobę. Każdy z pracowników ma pod sobą ok. 2 tys. rodzin. Oczywiście, nie do wszystkich chodzi, tylko do tych, którzy korzystają z pomocy społecznej, jednak i tak jest ich dużo.
- W jednym z opracowań o pracownikach społecznych napisano, że pracownicy często określają swoich klientów tak: wrzód, hiena wydra, tasiemiec. Pani też zdarza się tak myśleć?
- Mam to szczęście, że moja praca jest moją pasją. Lubię pracować w tym zawodzie. A żeby dobrze wykonywać ten zawód, trzeba lubić ludzi, w każdym widzieć człowieka bez względu na to czy jest to alkoholik, osoba bezdomna matka, która sobie nie radzi z dziećmi czy ktokolwiek inny. Każdemu trzeba okazywać szacunek. Mnie osobiście nie zdarza się nazywać tak podopiecznych, może dlatego, że nie pracuję w rejonie, nie prowadzę wywiadów. Prowadzę środowiska lokalne, pracuję z rodzinami, z bezdomnymi, w areszcie śledczym, kreuję też wizerunek MOPR na zewnątrz. Najgorszą rzeczą jaka może się przytrafić pracownikowi socjalnemu, to właśnie odebranie dziecka. Trzeba zrozumieć, że pracujemy z rodzinami, osobami dysfunkcyjnymi. Musimy to robić tak, by wyprostować rodziny, żeby mogły funkcjonować w społeczeństwie.
- Z badań wynika, że 40 proc. pracowników społecznych nie ma czasu na wypoczynek, dla siebie. Jest za to przemęczenie, stres, wypalenie zawodowe. Jak pani sobie z tym radzi jako pracownik, który zawodowo pomaga innym? A może szewc bez butów chodzi?
- Żaden człowiek nie jest w stanie sam sobie pomóc i jak się dużo pracuje, może mieć to negatywne skutki uboczne. Jestem tego przykładem. Często wychodziłam rano i wracałam do domu późnym wieczorem. Uważałam, że tak trzeba. Kończyłam pracę w MOPR-ze, a po niej robiłam też inne rzeczy; siedziałam w schronisku dla bezdomnych, załatwiałam innym pracę. W pewnym momencie zaczęłam wszędzie gonić, brakowało mi czasu, zaczęłam się strasznie denerwować. Ja tego nie widziałam, ale wszyscy dookoła mnie tak. W końcu kolega Jarek Najberg, który jest psychologiem, powiedział mi „Olga, musisz trochę zwolnić”. Ale dopiero jak dostałam w ciągu dwóch tygodni dwa mandaty za prędkość, dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Posiedziałam kilka tygodni w domu i bardzo mi to pomogło. Ale otoczenie wcześniej dało mi sygnał, zwróciło uwagę na mój stan. Owszem, mam to szczęście, że wokół mnie są zawodowcy. To dzięki koleżankom, przyjaciołom udało mi się odpocząć. Niestety, to już tak jest, że część tej pracy przynosi się do domu. Zwłaszcza jak dzieje się coś niedobrego.
- A co z frustracją, gdy np. pomagasz komuś, a nie widać efektów tej pracy? Jak z tym sobie pani radzi?
- Nie radzę sobie (śmiech). Jest gros takich osób, którzy nie chcą pomocy i nie można im pomóc na siłę. Trzeba z nimi tak pracować, by te osoby same poczuły, że muszą się zmienić albo coś, by zacząć funkcjonować prawidłowo. To jest niezwykle trudne, bo jeśli ktoś np. żyje w przeświadczeniu, że jego postępowanie jest normą, to trzeba wykonać ogromną pracę, by dokonać pewnej zmiany myślenia. Sama bym sobie z tym nie poradziła, gdyby nie koledzy z pracy.
- Jak wyglądają sukcesy w pracy socjalnej?
- Nieskromnie powiem, że jest ich kilka. Napisaliśmy kiedyś program dla osób bezdomnych, na który dostaliśmy dużo pieniędzy z Unii Europejskiej. Przygotowywaliśmy go pięć lat. Chodziło o to, żeby zmienić tym ludziom światopogląd. Po programie przeszło do nas ok. 50 osób, z czego kilkanaście już teraz nie jest w schronisku, poszło na swoje. Przez trzy miesiące panowie przychodzili codziennie na zajęcia. Były zajęcia z psychologiem, pedagogiem, z powiatowym urzędem pracy, zajęcia kulinarne, stolarskie. Dopiero po tych zajęciach wrzuciliśmy ich na kursy zawodowe, a potem na staż. Bardzo dużo osób zostało potem przyjętych, pracują na stałe. Bałam się, że pracodawcy będą zamykać nam drzwi przed nosem. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu tak się nie stało. Okazało się, że było więcej ofert pracy niż bezdomnych, poza tym niektórzy bezdomni okazali się świetnymi pracownikami.
- A odwrotnie: są tacy, którzy wydaje się, że można im pomóc, a później okazuje się, że coś się jednak nie udało?
- Tak. Także w tym projekcie mieliśmy taki przypadek, kiedy jeden z naszych podopiecznych trafił do szpitala i po tym, jak grupa okazała koleżeńskość, wsparcie i solidarność z nim, wrócił, napożyczał dużo pieniędzy i zniknął. Włożyliśmy wszyscy - i podopieczni i my - dużo wysiłku, by mu pomóc, a on po prostu świetnie się maskował.
- Gdyby miała pani zachęcić do pracy w pomocy społecznej, to komu by pani ją polecała, a komu zdecydowanie odradziła?
- Widzę, że powoli zmienia się myślenie o tym zawodzie. Studenci już mają pewne wyobrażenie o nim. Część tej wiedzy pochodzi z telewizji. Jest taki serial – „Głęboka woda”, który jest superpromocją naszej profesji. Nawet moja ciocia powiedziała mi kiedyś po jego obejrzeniu: „ja nie wiedziałam, że ty masz taką ciężką pracę”. Oczywiście, te sytuacje przedstawione są nieco przerysowane, niemniej dają jakiś obraz tej pracy. Jednak najgorsze jest to, gdy ktoś decyduje się na taką pracę kompletnie nie mając o niej pojęcia. Bardzo ważne jest to, by pomagając nie zrobić komuś krzywdy. Tego zwyczajnie trzeba się nauczyć. Ja na przykład wiem, że nie mogę tak jak moje koleżanki, które wchodzą do domu, robią wywiady, pracują z rodziną, bo zdjęłabym ostatnią koszulę i rozdałabym. To nie na tym polega. My mamy pokazywać możliwości. Owszem, kiedy trzeba zakasać rękawy, to tak się robi, ale nie zawsze. Komu odradzałabym taką pracę? Zdecydowanie osobom zbyt wrażliwym, bo można sobie nie poradzić. Trzeba twardo stąpać po ziemi.
Rozmawiała Katarzyna Fus
Naruszono regulamin portalu lub zgłoszono nadużycie. Komentarz został zablokowany przez administratora portalu.