Zamknij

Agnieszka Płoszajska o pracy na scenie i reżyserii: "Najgorzej jest odpowiedzieć: bo tak!"

08:17, 12.06.2018 Rozmawiał: Adrian Aleksandrowicz Aktualizacja: 08:51, 13.06.2018
Skomentuj fot. Marek Zimakiewicz, Tomasz Berent fot. Marek Zimakiewicz, Tomasz Berent

Z Teatrem Muzycznym w Toruniu związana od samego początku... Zaczęła tu grać jako młoda mama i przed każdymi urodzinami teatru obchodzi kolejne urodziny swojego synka. Aktorką bywa śpiewającą, ale nie do końca, reżyserką jest bardzo opiekuńczą, wraz z mężem tworzą tandem, który ma promować tzw. „teatr familijny”. Po wakacjach zobaczymy ich kolejną wspólną realizację.

Agnieszka Płoszajska – aktorka i reżyserka związana z Teatrem Muzycznym w Toruniu. W minionym sezonie oklaskiwaliśmy jej kreację w „Najlepszych przyjaciółkach”. Jest także reżyserką spektakli „Jacek i Placek na tropie księżyca”, „Gra warta piernika, czyli Maurycy i kolędnicy”, oraz monodramów: „Jutro będzie za późno” Aleksandry Lis i „Ściana” Damiana Droszcza.

Jak reagujesz na sformułowanie „aktorka śpiewająca”? Ono ciągle ma tak pejoratywny wydźwięk?

- Jeszcze kilka lat temu w niektórych kręgach to było pejoratywne określenie... Myślę, że moje wykształcenie muzyczne pozwala mi występować w teatrze muzycznym, ale jest mnóstwo aktorek, które fantastycznie śpiewają musicalowo – a to bardzo specyficzny rodzaj śpiewania – ja się do nich nie zaliczam, nie na tym polega moja praca (śmiech). Trochę im zazdroszczę. Ostatnio byłam na musicalu „Czarownice z Eastwick” w Teatrze Syrena, tam odtwórczynie głównych ról śpiewają tak, że mi chyba nie starczy życia, żeby śpiewać tak dobrze...

Ale ciągle śpiewasz...

- I ciągle sprawia mi to dużą przyjemność, ale dla mnie śpiewanie służy opowiedzeniu historii, pokazaniu emocji, wzbogaceniu postaci, jaką buduję. Jeżeli śpiewam piosenkę w ramach koncertu, a nie kreowania roli, to staram się, żeby najważniejszy był przekaz emocjonalny. Moja guru w krakowskiej PWST – Ewa Kornecka – znakomita kompozytorka, twórczyni Teatru Loch Camelot, inwestowała nawet w studentów, którzy nie mieli idealnych predyspozycji głosowych. Uczyła, że najważniejszy jest przekaz i to, co dzieje się między wykonawcą a widzem. Takie śpiewanie mnie najbardziej interesuje i dlatego potrafię wiele wybaczyć ludziom, którzy śpiewają nieidealnie, ale poruszają mnie emocjonalnie.

Czyli traktujesz swój głos jako dodatkowy element warsztatu? Tak samo jak lalkę, kostium?

- Dokładnie tak, to dla mnie narzędzie, którego używam, aby skomunikować się z widzem na innej płaszczyźnie. Nie traktuję tego jak gry na skrzypcach (śmiech). To inny rodzaj muzykowania... Nie wyobrażam sobie, że w spektaklu zaśpiewam godzinną wokalizę. Chyba, że reżyser naprawdę mnie przekona, po co. (Śmiech)

To, że swoje emocje przekazujesz zarówno przez grę jak i śpiew, daje ci podwójną frajdę?

- Zdecydowanie tak! Kiedy dzieje się to z muzyką na żywo, która jest dla mnie niezwykle ważna, to nawet potrójną! W Toruniu poznałam wielu znakomitych muzyków i udało się stworzyć zespół ludzi, którzy dają z siebie wszystko na scenie.

Praktycznie od samego początku istnienia Teatru Muzycznego jesteś z nim związana, przez to czujesz się już trochę związana i z Toruniem?

- Nawet bardzo! Przyjechałam tu w bardzo ważnym dla mnie momencie, bo praktycznie od razu po urodzeniu dziecka, dlatego jak spaceruję po Toruniu to budzą się we mnie bardzo silne wspomnienia. Pracowałam w różnych miastach, byłam z nimi związana, ale tutaj przyjechaliśmy całą rodziną i mój syn Leonard towarzyszył mi na próbach, mój mąż pisze scenariusze dla Teatru Muzycznego. Ten teatr w Toruniu jest bardzo młody, ciągle się rozwija, ja czuję się za niego trochę współodpowiedzialna. Jestem bardzo zaangażowana.

W tym teatrze nie tylko grasz, ale i reżyserujesz. Która z tych teatralnych aktywności jest dla ciebie trudniejsza?

- Chyba tego nie da się tak stopniować... Na pewno dla rozwoju osobistego i budowania swojej dojrzałości reżyseria jest o wiele ciekawsza. Ona zobowiązuje cię do tego, aby opowiedzieć swoją historię, nawet posługując się nieswoim tekstem. Reżyseria daje prawo do tego, aby podzielić się swoją opowieścią, to wyzwanie i odpowiedzialność za grupę ludzi, których angażuje się do projektu. To bardzo ciekawe, ale i bardzo pochłaniające energetycznie.

[ZT]9578[/ZT]

Ta praca na pewno jest trudna przy współpracy z całym zespołem, a jak to jest w przypadku monodramu? Jak wyglądają wtedy wasze relacje z aktorem? Musicie mówić tym samym językiem?

- To zależy, przede wszystkim od osobowości, temperamentu osób, które spotykają się w pracy. Spory bywają twórcze. Kiedyś na studiach, pracowałam z Basią Wysocką, która teraz jest niezwykle cenioną reżyserką, nauczyłam się od niej uczucia „bycia zaopiekowanym aktorem”. Ona ode mnie wymagała wielu trudnych rzeczy, czasem nie zgadzałam się z jej propozycjami, ale Basia daje aktorowi takie poczucie, że chociażby się waliło i paliło to ona weźmie odpowiedzialność za całość. Sukces ma wielu ojców (śmiech), ale jak coś nie wyjdzie, to jest ich znacznie mniej. Bardzo chciałabym być reżyserką, która daje aktorowi poczucie bezpieczeństwa. Ja pracuję tak długo, dopóki aktor nie będzie czuł się komfortowo. Wiem czego chcę, ale nie będę tego egzekwowała na siłę. Chcę, aby aktor wiedział co i po co robi. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli jestem przygotowana, to nawet jeśli aktor ma wątpliwości, to wystarczy mu wyjaśnić z jakiego powodu oczekuję od niego właśnie takiego rozwiązania na scenie. Najgorzej jest odpowiedzieć „bo tak”, a i z takimi reżyserami zdarzało mi się pracować (śmiech). Moim zdaniem, to nie o to chodzi. Nawet jeżeli się spieramy, to musimy się rozumieć i pracować tak długo, dopóki nie będziemy mówić tym jednym głosem.

Monodramy, jakie wyreżyserowałaś w Toruniu są idealne do spierania się. One dotykają kwestii, które mogą dzielić. Takie było założenie?

- Przygotowanie spektaklu trwa długo. Widzowie często nie zdają sobie sprawy, że miesiąc można rozmawiać, a zanim się wyjdzie na scenę jest jeszcze długa droga. Damian Droszcz, którego monodram reżyserowałam, przeszedł gigantyczną metamorfozę w trakcie naszej pracy. Mieliśmy możliwie dalekie poglądy od siebie, ale właśnie to porównywanie perspektyw było ciekawe. W końcu udało nam się stworzyć wspólną opowieść.

[ZT]12930[/ZT]

Grasz także w spektaklu „Najlepsze przyjaciółki”, to wyzwanie aby pokazać spektakl o kobiecej przyjaźni, kiedy tyle się o niej mówi?

- Anat Gov, autorka tego tekstu, była kobietą, która chorowała na raka, napisała o nim musical, ona pisała o kobietach, na podstawie własnych doświadczeń. Te przyjaciółki to dziewczyny, które spotkała na swojej drodze. Ja jestem na takim etapie, że wzrusza mnie to, że gramy te młode dziewczyny. Żegnam się z taką młodzieńczością, jak i moje sceniczne przyjaciółki, nasze zmarszczki mimiczne już opowiadają jakąś historię (śmiech). To była okazja do tego, aby wspomnieć te wszystkie kobiety, które spotkało się na swojej drodze. Głębokie, dziewczyńskie relacje. Bliskość przyjaciółek z liceum. O tym jest nasz spektakl. Tęsknię za kilkoma kobietami w moim życiu, tak mam... Przyjaźnię się z mężczyznami, mam wspaniałego męża, ale to wsparcie kobiet wobec kobiet jest bardzo ważne, a czasem zdarza się tak, że go nie ma. Między aktorkami przyjaźń jest trudna. Ale możliwa. (śmiech).

Widzowie utożsamią się z kreowanymi postaciami? W tym roku to siostrzeństwo jest niezwykle ważne

- Tak! Wczoraj po zagranym spektaklu zobaczyłam panią, która płakała ze wzruszenia i nie mogła się opanować. My wszystkie trzy ten spektakl kończymy bardzo wzruszone, więc podczas ostatniej piosenki - „Big Girls Don't Cry” miałam poczucie, że śpiewam specjalnie dla tej pani. Chyba te nasze „Najlepsze przyjaciółki” przypominają, że potrzebujemy siebie nawzajem.

Spektakle dla dzieci dają ci jeszcze więcej satysfakcji?

- Nasze spektakle dla dzieci to spektakle z dorosłymi bohaterami, albo dorosłymi problemami (śmiech). Z moim mężem, Emilem, tworzymy obecnie scenariusz inspirowany „Akademią Pana Kleksa”, a to dlatego, że chcemy tworzyć „teatr familijny”, w którym dziecko dobrze się czuje, a rodzic dostaje coś dla siebie. Bywa, że np. na „Maurycym…”, którego lubią dzieci, rodzice reagują jeszcze bardziej spontanicznie, niż ich pociechy.

Co poza „Akademią”? Nad czym jeszcze pracujecie?

- „Akademię Pana Kleksa” zobaczymy na Jordankach już w listopadzie. Scenariusz Emila ma już konstrukcję, piosenki wszyscy znamy z filmowych adaptacji. Co ciekawe, razem z mężem jesteśmy jurorami na Festiwalu Filmowym Kino w Trampkach w Warszawie, oceniamy muzykę w filmach dla dzieci. Kiedy zadzwoniono do nas z zaproszeniem to okazało się, że również autor wszystkich filmów o Panu Kleksie pan Krzysztof Gradowski będzie w tym jury. Nie mogłam doczekać się tego spotkania (śmiech). Wszyscy, którzy znają naszą twórczość wiedzą, że nigdy nie robimy wiernych adaptacji. Oryginał jest dla nas inspiracją, ale opowiadamy swoją, współczesną historię. „Jacek i Placek” to spektakl na motywach, ale daleki od powieści Makuszyńskiego. Tak samo będzie z Akademią, nie rezygnujemy jednak z kultowej muzyki.

Czym jeszcze się zajmiesz po wakacjach?

- Jestem bardzo zaangażowana w pracę w Fundacji Dzieciom „Zdążyć z Pomocą” w Warszawie. Prowadzę tam trzy grupy zajęć teatralnych i filmowych. Jedną z grup tworzą dorośli z niepełnosprawnościami. Na jesieni zrobimy z nimi film krótkometrażowy. Myślę, że to będzie wywrotowy film. Oni sami nie chcą, żeby był to smutny obraz o tym, jak źle być osobą niepełnosprawną. Wolą afirmować życie. I tego uczę się od nich. Roboczy tytuł to „Szybcy i wściekli” (śmiech).

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%