Zamknij

"Ostrzeliwano nas codziennie". Został trafiony w głowę. Życie uratował mu...

12:26, 23.05.2016
Skomentuj Na zdjęciu T. Wachowiak. Fotografie pochodzą z prywatnego archiwum kapitana Tomasza Wachowiaka Na zdjęciu T. Wachowiak. Fotografie pochodzą z prywatnego archiwum kapitana Tomasza Wachowiaka

O tym jak wygląda praca wojskowych w Afganistanie i o tym, czy można przyzwyczaić się do spadających rakiet. A na końcu o bigosie! O tym rozmawiamy z kapitanem Tomaszem Wachowiakiem, specjalistą od rozpoznania powietrznego, uczestnika czterech misji w Afganistanie.

- Co to znaczy rozpoznanie w powietrzu? Jak wyglądała pana praca w Afganistanie?

- Na misji w Afganistanie w mojej jednostce była samodzielna grupa powietrzna i powietrzno-szurmowa. Miałem w grupie śmigłowce i szturmanów, czyli ludzi, którzy byli wysyłani śmigłowcami na ziemię, tam wykonywali zadania, a później ich odbieraliśmy. To były też ugrupowania sił lądowych, które wyjeżdżały na kołach. Ja, jako szef rozpoznania, wykonywałem ze śmigłowców rozpoznanie, czyli musiałem wlecieć tam, gdzie czasami jeszcze nikt nie był, zrobić materiał zdjęciowy domów, wiosek, dróg i po powrocie wszystkim tym, którzy mieli wykonać zadanie przekazywałem pełną informację o terenie. Jeżeli to był obiekt, dom, miejsca przebywania rebeliantów czy przechowywania broni,to musiałem wskazać, jak wygląda teren, jak i którą drogą do niego podejść.

- W dzisiejszych czasach bezpieczniej chyba wysyłać drony?

- Tak, ale jeszcze wtedy, my jako Polacy dopiero wprowadzaliśmy drony i testowaliśmy je właśnie w Afganistanie. Nasi operatorzy dopiero się tego uczyli. Ja jako ten pierwszy, który uczył się patrzeć na ziemię z powietrza, mogłem przekazywać im jakąś wiedzę, tak jak teraz robię to, ucząc operatorów w jednostkach specjalnych. Zaletą bezpośredniego patrzenia jest to, że ja widzę wszystko, a maszyna tylko wybrany wycinek, na który pozwala kamera. Nie wszystkie zadania drony były w stanie wykonać.

- Afganistan jest chyba dość specyficznym terenem dla wojska, dla ludzi z nizin.

- Tak, jest krajem górskim. Wysokość, na której znajdowała się nasza baza to ok. 2200 metrów nad poziomem morza. To mniej więcej tak, jakbyśmy weszli na Rysy, rozbili tam sobie namiot i w nim mieszkali. To wiąże się z tym, że na początku ciężko jest oddychać, człowiek się szybciej męczy, a jeszcze dodatkowo musi wykonywać określone zadania w terenie. Do tego dochodzi wysoka temperatura, dokuczliwe słońce i niska wilgotność powietrza. Czasami zwyczajnie nie było czym oddychać. Trzeba było przygotować na to organizm.

- A uczestniczył pan w zakładaniu bazy? Jak to się odbywa?

- Gdy po raz pierwszy przyjechałem, były już pewne elementy pozostałe po bazach rosyjskich i właśnie te miejsca przejęliśmy. Osobiście nie uczestniczyłem w zakładaniu bazy, ale widziałem jak się ona rozrasta. Przyjechałem na czwartą zmianę i wówczas nie było jeszcze zbudowanego do końca pasa startowego dla naszych śmigłowców. Przez kilka miesięcy startowaliśmy z bazy NATO Bagram, lecieliśmy do naszej prowincji i tam wykonywaliśmy nasze zadania. Przyznam, że nasza baza cały czas się rozbudowywała. To my dbaliśmy o nią, po to, żeby przeżyć. Baza to nie tylko obiekt mieszkalny, ale też strategiczny i fortyfikacyjny, gdzie żyliśmy i gdzie do nas strzelano z rakiet.

- Często zdarzały się takie ostrzały? Jak to wyglądało?

- Zdarzało się, że ostrzeliwano nas codziennie, a później był miesiąc, dwa przerwy. Wyglądało to w ten sposób, że w bazie mieliśmy zamontowany system informacji o atakach rakietowych, Incoming. W ciągu kilku sekund od wystrzelenia mieliśmy informację o tym, że leci do nas rakieta. Był taki charakterystyczny sygnał, który załączał się w syrenach i informował o tym, że za kilka sekund doleci do nas pocisk i nastąpi wybuch. Jeśli ktoś miał blisko do schronu, mógł się tam schować. Jeśli nie, należało położyć się na ziemi i czekać na wybuch. Dopiero po nim wstawaliśmy i biegliśmy do schronu.

- Dla przeciętnego obywatela to dość abstrakcyjna sytuacja. Można w ogóle przyzwyczaić się do życia w takim stresie?

- Przyznam, że nie da się tego opisać. Każdy żołnierz, który tam był, nawet jeśli nie wyjeżdżał poza bazę, musiał to przeżyć. To dość obciążające i przyznaję, że do tej pory ten sygnał Incomingu jestem w stanie rozpoznać po pierwszym dźwięku.

- Dorobił się pan specyficznej ksywki w Afganistanie; Repeater Hunter. Skąd ten przydomek?

Repeater to z języka angielskiego przekaźnik, czyli system łączności, przy pomocy którego rebelianci otrzymywali rozkazy z Pakistanu, z Peszewaru, gdzie było ich dowództwo. Te systemy były rozmieszane wysoko w górach. Na początku nie przykładałem do tego większej wagi, bo i nie było potrzeby się tym zajmować, ale na 10. zmianie mieliśmy za zadanie wycofać wojska ze strefy południowej naszej prowincji, by wszyscy znaleźli się w głównej bazie. Dostaliśmy rozkaz; wykryć cel – przekaźnik – i zniszczyć. Drony sobie nie poradziły, więc dowódca kontyngentu postanowił, bym to ja spróbował wykryć rozmieszczenie repeatera. Nie wiedziałem z początku z czym mam walczyć, koledzy z komórki amerykańskiej podpowiedzieli mi, jak to wygląda, jaki ma kształt, jaką technikę rozstawiania mają rebelianci. No i zacząłem szukać. Trwało to długo, wykonałem tysiące zdjęć, znałem już tak dobrze ten teren, że rozpoznawałem poszczególne kamienie na każdej górze. Na jednym wylocie wykonywałem ok. 2-2,5 tys. zdjęć, a później siedziałem i analizowałem. Kamyczek po kamyczku. I udało się. Gdy już znalazłem pierwszy, łatwiej było odszukać kolejne. Tak oto stałem się specjalistą od wyszukiwania przekaźników. Koledzy piloci z uznaniem mówili, że umiem znaleźć igłę w stogu siana.

Akcja wysadzania desantu fot. Tomasz Wachowiak

- Co się potem działo z tymi przekaźnikami?

- Wykonywałem serię zdjęć, znajdowałem, a potem co do metra musiałem wskazać położenie radiostacji, by załoga mogła z samolotu zniszczyć ten obiekt. Oni patrzyli na te zdjęcia i mnie więcej wiedzieli do czego mają się zbliżać. Celu nie widzieli, bo był on wielkości 20-30 cm solar, a radiostacja ukryta była między kamieniami, zaś na wierzchu znajdowały się dwie małe antenki, może półmetrowe. Musiałem precyzyjnie wskazywać, gdzie mają dokładnie strzelać pociskami odłamkowymi. Zazwyczaj leciałem z nimi w drugim śmigłowcu, zrucałem świecę dymną, a koledzy strzelali w ten dym. Jednak cała zabawa polegała na tym, żeby to znaleźć, co nie było wcale takie proste. Czasami godzinami siedziałem do późnej nocy, szukając obiektu. W sumie w jednej zmianie udało mi się ich znaleźć 10, a na kolejnej jeszcze trzy.

 

- Jak wyglądała wasza współpraca z Amerykanami?

W pierwszej części, gdzie pracowałem to była baza z typowo polskim pododdziałem, która działała z innymi pododdziałami. To była baza Gazni, gdzie znajdowało się główne polskie dowództwo i za nią odpowiadaliśmy. W naszej strefie działali też z Amerykanie i mieliśmy podkomórki, przez które otrzymywaliśmy informacje o możliwościach działania w terenie, czy o zapotrzebowaniu sprzętu. Czasami korzystaliśmy z uch dronów, czasami trzeba było kogoś przemieścić, uzupełnić paliwo. Takie zadania łącznikowe.

 

Mówił pan, że najtrudniejszym zadaniem nie były zadania w trakcie misji, ale opuszczenie bazy. Dlaczego?

Wycofywanie wojsk, a było przecież ok. 2,5 tys. ludzi miało miejsce na 10 misji. Musieliśmy zapewnić bezpieczeństwo całej misji, ograniczając się do strefy nizinnej. Trudno było w ogóle się poruszać, bo Afganistan to kraj biedny, gdzie nie ma dróg. Gdy tam przyjechaliśmy w państwie była jedna asfaltowa droga, która biegnie dookoła kraju, zresztą zbudowana w jakiś 75 procentach. Mówiliśmy na nią autostrada, ale to była zwykła dwukierunkowa, podrzędna droga. Na niej praktycznie cały czas były ataki, była niszczona, wysadzana Naszym zadaniem było utrzymać przejezdność tej drogi i wycofać się z kraju bez kontaktu z wrogiem, żeby odnieść jak najmniejsze straty. Jest taka zasada w wojsku, żeby walka zakończyła się sukcesem, trzeba przeciwnika pozbawić łączności, nerwu armii. I to było moje zadanie, szczególnie trudne, bo z czasem rebelianci wystawiali atrapy, które miały zmylić mą czujność. Podczas gdy prawdziwa radiostacja znajdowała się kilka metrów dalej. Traktowałem to trochę osobiście, jakbym to ja prowadził swoją wojnę z nimi. To wymagało ode mnie szczególnej uwagi i zaangażowania. Czasami udawało mi znaleźć obydwa te obiekty. To ta radosna część pracy, którą dopiero na końcu docenili koledzy żołnierze, którzy osobiście przyszli i podziękowali. Dopiero wtedy część z nich mnie poznała (śmiech). Oni nie do końca zdawali sobie sprawę po co my to robimy, wyszukujemy te małe urządzenia i je niszczymy. A chodziło zwyczajnie o to, by rebelianci nie mieli ze sobą łączności, nie mogli się skrzykiwać i planować ataku, a my w tym czasie mogliśmy bezpiecznie się przemieszczać z setkami żołnierze.

Miasto Ghazani z widokiem na zamek. fot. Tomasz Wachowiak

Wiem, że zyskał pan też szczególne uznanie za akcję ratowniczą jednego z żołnierzy. Co to za historia?

Dostałem zadanie od kolegów o materiały zdjęciowe. Poszedłem do naszego dowódcy, bo prosili o nie jak najszybciej. Powiedział: dobrze lećcie, ale po drodze odbierzcie żołnierzy z akcji desantowej i odstawcie do innej bazy. Tuż po starcie odebraliśmy wiadomość od dowódcy oddziału, który mieliśmy odebrać, o tym, że są ostrzeliwani z trzech strony i żebyśmy szybko ich odebrali. Leciały trzy śmigłowce. Zdecydowaliśmy, że zostawimy nasze zadanie i polecimy prosto po desant. Mieliśmy odebrać po 12 osób w każdym samolocie. Po wylądowaniu miałem ubezpieczać i liczyć wsiadających do śmigłowca, ale gdy dobiegali okazało się, że nie ma wszystkich. Z daleka widziałem, że biegnie jeden żołnierz, ale potyka się i upada. Było coraz bardziej nerwowo, bo już przekroczyliśmy czas pozostawania na ziemi. To było niebezpieczne, ktoś mógł nas trafić. Zdecydowałem się po niego pobiec, zostawiłem karabin, bo i tak by mi się nie przydał. To było jakieś 150 metrów. Gdy tylko mnie zobaczył, zdołał podnieść rękę i stracił przytomność, więc musiałem go ciągnąć po ziemi. Na szczęście dobiegło do mnie jeszcze dwóch jego kolegów z pododdziału, by mi pomóc. Udało nam się wnieść do na pokład i odlecieć. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że został trafiony w głowę. Życie uratował mu hełm, w którym kula zrobiła niezłe wgniecenie.

A jak wyglądało codzienne życie w bazie?

Czasami dość ciekawie. Na przykład sami robiliśmy sobie bigos. Braliśmy ze stołówki amerykańskiej kiszoną kapustę i ci z nas, którzy dobrze czuli się w kuchni już w naszych barakach pichcili. Mieliśmy tam własne kuchenki, więc nie było problemu. Niestety, nie mogliśmy robić tego na amerykańskiej stołówce, bo dla nich to potrawa przypalana i oni nie mogą jej podawać. Co oczywiście nie przeszkadzało im przychodzić do nas na ten bigos, bo bardzo im smakował (śmiech).

Dostawaliśmy też polskie racje żywnościowe, ale gdy już wracaliśmy do bazy po raz kolejny, przywoziliśmy z Polski te elementy, które pomagały nam w gotowaniu polskich dań. Niektórzy przywozili kostki rosołowe, ryż, kaszę, barszczyk. Umawialiśmy się nawet, kto co weźmie z domu. Amerykanie z ciekawością przypatrywali się, co robimy, zwłaszcza przed świętami, gdy próbowaliśmy przygotować np. kolację wigilijną. Spędzaliśmy ją wspólnie, przy suto zastawionym stole i łamiąc się opłatkiem między sobą i z dowódcą.

(Rozmawiała Katarzyna Fus)
Dalszy ciąg materiału pod wideo ↓

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz


Dodaj komentarz

🙂🤣😐🙄😮🙁😥😭
😠😡🤠👍👎❤️🔥💩 Zamknij

Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu ddtorun.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz

0%