To najlepiej wyselekcjonowani strażnicy z całej toruńskiej formacji. Są po dziesiątkach szkoleń - fizycznych i psychologicznych. Właśnie świętują 10-lecie istnienia swojej grupy.
Chodzi o grupę interwencyjną straży miejskiej w Toruniu. Składa się ona z 30 specjalnie przygotowanych funkcjonariuszy, a powstała wkrótce po wydarzeniu, które miało miejsce 16 października 2005 roku na terenie dworca PKP Toruń Główny. 11 funkcjonariuszy policji i straży miejskiej starło się wtedy z kilkusetosobową grupą agresywnych pseudokibiców. W zdarzeniu poważnie ucierpiało pięciu policjantów i czterech strażników.
Niedługo później Michał Zaleski w trybie pilnym zwołał do siebie szefów toruńskich służb porządkowych, by wspólnie wypracować skuteczny system interweniowania w podobnych sytuacjach. Efektem rozmów była decyzja o wyłonieniu ze struktur toruńskiej straży 30-osobowej grupy funkcjonariuszy, którzy zostaną przygotowani do podejmowania interwencji wobec szczególnie agresywnych osób.
- Grupa interwencyjna to grupa do zadań szczególnych - przyznaje Mirosław Bartulewicz, komendant straży miejskiej. - Funkcjonariusze potrafią sobie poradzić z grupami chuliganów, zabezpieczyć imprezę masową, muszą radzić sobie ze złodziejami i osobami, które chcą wyrządzić komuś krzywdę. Są specjalnie wyszkoleni, żeby działać nawet w tak ciasnym pomieszczeniu, jakim jest autobus.
Wszyscy przeszli specjalistyczne szkolenia, żeby skutecznie interweniować w sytuacjach zagrożenia.
- Trening fizyczny,szkolenia psychologiczne - wylicza Jarosław Pruszkowski, zastępca naczelnika straży miejskiej. - To ludzie z pasją, którzy chcą pracować w specyficznych, niełatwych warunkach, chcą pomagać innym, narażając życie i zdrowie. Mamy coraz lepszy sprzęt - samochody specjalistyczne przygotowane do przewozu ujętych osób, mamy przeszkolonych ratowników medycznych, którzy są w stanie pomóc zanim pojawi się karetka pogotowia.
W piątek mundurowi dali w hali widowiskowo-sportowej przy ul. Bema pokaz swoich możliwości. A przy okazji obejrzeli prezentację nowego sprzętu: taserów, czyli paralizatorów, które pozwalają na odległość 4 metrów porazić przestępcę niewielkim ładunkiem elektrycznym. Porażenie trwa kilka sekund i - jak zapewnia producent sprzętu - dotyka tylko mięśni szkieletowych, czyli np. mięśni kończyn (ale już nie - serca).
- Jestem przeciwnikiem broni - mówił po pokazie Mirosław Bartulewicz. - Ale w przypadku tego urządzenia mam pewność, że strażnik nie zrobi nikomu krzywdy. Mam też jeszcze większą pewność, że nikt nie zrobi strażnikowi krzywdy. Jeśli będzie wyposażony w coć takiego, to będzie mógł odważniej reagować.
Pokazy oglądali też radni.
- Pomysł zaopatrzenia straży w tasery to ciekawe rozwiązanie - przyznaje Michał Jakubaszek. - W mojej ocenie to urządzenie, w które warto byłoby straż miejską wyposażyć. Z informacji, jakie usłyszeliśmy, wynika, że jest bezpieczne dla osoby, na której ma być użyte. Trzeba zastanowić się i przedyskutować tę kwestię, jeśli oczywiście trafi do straży miasta.
Jedno takie urządzenie kosztuje ok. 8 tys. zł. W Polsce są już straże, które z podobnych paralizatorów korzystają.