Zamknij

Poznajcie świat Marcina Kościelskiego, juniora Get Wellu Toruń - jeździ, gra na trąbce i ma masę planów

13:20, 14.12.2017 Michał Malinowski
Skomentuj Od lewej: pani Kamil, Marcin i tata Andrzej    Fot. Michał Malinowski Od lewej: pani Kamil, Marcin i tata Andrzej Fot. Michał Malinowski

Życie Marcina Kościelskiego jest wypełnione wielką pasją do żużla. I choć nie zawsze było z górki, to dzięki uporowi i wsparciu najbliższych może spełniać się w tym o czym marzył będąc jeszcze małym „smykiem” - w jeździe na żużlowym motocyklu. 

W odwiedziny do rodzinnego domu Marcina udaliśmy się w środowy wieczór. Co by nie mówić, ale nasz junior mieszka w jednej z piękniejszych części Torunia, bo za taką jest przecież uważane osiedle Na Skarpie

Było krótko po godzinie 18:00, gdy przekroczyliśmy próg mieszkania rodziny Kościelskiech usytuowanego na trzecim piętrze, powitani przez mamę Kamilę, tatę Andrzeja, Marcina i niezwykle ślicznego, choć początkowo troszkę nieufnego maltańczyka "Szino". 

Wchodząc do pokoju Marcina, człowiek od razu zdaje sobie sprawę, że nie jest to zwykły pokój. Na szafie wisi robiący naprawdę duże wrażenie klubowy kevlar. Dokładnie ten sam, który w październiku został mu skradziony (złodziej odesłał go pocztą) z Dworu Artusa. 

Marcina nie trzeba ciągnąć język. O swojej pasji mógłby opowiadać godzinami. No więc zaczęliśmy, od początku, czyli jak to z tym żużlem było u popularnego „Kościółka”?

- W zasadzie to już od urodzenia żużel mi towarzyszył. Będąc małym chłopcem tata zabierał mnie na stadion przy ul. Broniewskiego. Po meczach wracaliśmy cali czarni. Mam musiała się sporo napracować, aby doczyścić później wózek – śmieje się Marcin. - Obejrzenie meczu na żywo było dla mnie wielką frajdą. Nawet jak miałem gorączkę, a był mecz, to chciałem koniecznie go zobaczyć. Wyrywałem się, płakałem, prosiłem, aż w końcu udało się przekonać rodziców. Starałem się nie opuścić żadnego meczu do tego stopnia, że aż pewnego razu wymknąłem się po cichu z komunii mojego kuzyna. Był to mecz finałowy z Unią Leszno z 2008 roku. 

Na stadionie przy ul. Broniewskiego zawsze siedział na trybunie znajdującej się przy wejściu w drugi łuk. Co ciekawe Marcina początkowo nie interesowały aż tak bardzo zmagania żużlowców. Jego największą uwagę absorbowała zawsze praca toromistrza, Adama Lipińskiego

- Gdzieś tam starałem się wprowadzić trochę Marcina w ten żużlowy świat, kiedy był małym chłopcem. Zawsze najbardziej podobał mu się pan Adam Lipiński, toromistrz i  jego traktor. To była pierwsza reakcja. Później to już samo poszło. Czy był chory, czy nie, musiał być na meczu – mówi Andrzej Kościelski.

 

Na pierwszą komunię świętą dostał w prezencie motor o pojemności 80 cm3. Dalej to już samo poszło. Najpierw były jazdy dla „funu” z kolegą na przyszpitalnej ulicy, a następnie próby dostania się do szkółki żużlowej prowadzonej przez Jana i Karola Ząbików. Ale zanim Marcinowi to się udało, musiał się sporo natrudzić, aby przekonać rodziców, zwłaszcza panią Kamilę. 

- Rodzice byli raczej negatywnie nastawieni, ale gdy kończyłem szkołę podstawową, udało się namówić mamę, aby zadzwoniła do klubu. Wtedy jednak nie było jeszcze w Toruniu miniżużla, więc spaliło to trochę na panewce. Będąc w gimnazjum, jeden z kolegów zachęcił mnie, abym jeszcze raz spróbował. Mama skontaktowała się ponownie, no i tak się rozpoczęła przygoda z panem Jankiem i Karolem Ząbikami – wspomina w rozmowie z ddtorun.pl Marcin.

- Bałam się i nie byłam do końca przekonana, ale to o w końcu jego pasja. Jak staje pod taśmą i rusza, to powiem szczerze, że modlę się o to, aby bezpiecznie dojechał do mety – zaznacza Kamila Kościelska.

Okazuje się, że w rodzinie Marcina były bardzo mocne tradycje żużlowe. Chodzi bowiem o Wojciecha Żabiałowicza, którego nie trzeba chyba nikomu przedstawiać.  

- Nigdy tego nie mówiliśmy, bo nie było za bardzo okazji, ale pan Wojciech Żabiałowicz, legenda Apatora Toruń, to kuzyn mojego taty – kontynuuje pani Kamila.

Marcin nie miał łatwo, choćby ze względu na swoje warunki fizyczne. Jest najwyższym zawodnikiem w PGE Ekstralidze (190 cm) i musiał dużo pracować nad koordynacją. Wcześniej, zanim trafił do żużla, grał w piłkę we Włókniarzu Toruń. Co prawda był to bardzo krótki epizod, ale zakończony pięknym trafieniem w przegranym meczu przeciwko... Elanie Toruń. 

- Trenowałem co prawda przez około trzy miesiące, ale udało mi się zagrać w turnieju międzynarodowym, w którym zagrałem nawet w dwóch meczach. Jeden z nich przegraliśmy z Elaną Toruń 1:5. Strzeliłem honorową bramkę. Jak na żużlowca jestem wysoki. Mam 190 cm. Gdybym miał się wcisnąć w czyjś kevlar, to byłoby ciężko – uśmiecha się junior Get Wellu Toruń. - Dwa lata temu była prowadzona ankieta przez Speedway Ekstraligę, w której pytano się zawodników o parametry fizyczne. Wtedy ogłosili mnie najwyższym zawodnikiem ligi. Od tego czasu chyba niewiele się zmieniło. 

Do młodzieżowego żużla Marcin wkroczył z przytupem. Od momentu, gdy pojawił się w szkółce, pół roku później zdał licencję. Wszystko szło zgodnie z planem, a apogeum formy przyszło na finałowe zawody Indywidualnego Pucharu Europy w klasie 125 cc, które odbyły się w 2014 roku w czeskim Pilznie. Marcin pojechał na nie z kontuzją i zdobył brązowy medal. 

- Trenowanie pod okiem pana Jana i Karola, to była wspaniała przygoda, która teraz znów zatoczyła koło, z czego bardzo się cieszę. Brąz mistrzostw Europy, który jest w tej chwili moim największym osiągnięciem, zawdzięczam właśnie nim. To było tak, że w środę zabierała mnie karetka z Motoareny, wsadzili mnie w gips w szpitalu dziecięcym, a następnie po dwóch godzinach mama rozcięła mi go w domu. Tata zawiózł trenerowi Jankowi płytę z wynikami badań, a ten zawiózł ją do lekarzy. Wszystko było załatwione od razu – niezbędne lekarstwa, rehabilitacja. Następnego dnia o godzinie 12:00 wyjechaliśmy na zawody do Pilzna. Karol pomagał mi zakładać rękę na kierownicę. Nie wiem, jak udało mi się zdobyć brązowy medal – wspomina Marcin Kościelski

To jeden z dwóch największych sukcesów Marcina. Ten drugi osiągnął kilka miesięcy temu, na rodzimej Motoarenie, gdzie wspólnie z kolegami z drużyny: Danielem Kaczmarkiem i Igorem Kopeciem – Sobczyńskim wywalczył brąz drużynowych mistrzostw Polski juniorów. Marcin miał bardzo duży wkład w ten sukces, a jego ostatni, wygrany bieg, który decydował o zdobyciu krążka, na długo zapadnie w pamięci kibiców. 

W tym wszystkim czegoś jednak brakowało – startów w najwyższej klasie rozgrywkowej. Marcin nigdy nie otrzymał prawdziwej szansy występu w barwach "Aniołów"  w PGE Ekstralidze, mimo że umiejętnościami nie odstawał od reszty. Dopiero przyjście do klubu Jacka Frątczaka dało iskierkę nadziei. Marcin był już gotowy pójść na wypożyczenie. Propozycji nie brakowało. Oferowała się Piła, oferował się Poznań. 

- Brakowało mi przede wszystkim jazdy w lidze, tak jak dwa lata temu zadebiutowałem meczach pierwszej ligi w zespole Orła Łódź. Udało się pojechać dwa mecze i muszę powiedzieć, że dużo mi to dało. Sama jazda daje bardzo dużo, nawet jak się nie przywiezie punktów. Dzięki temu młodzi zawodnicy mogą zdobyć doświadczenie. Kontuzji nie łapałem i chciałem dużo jeździć. Szukałem jazdy, ale regulamin oraz sytuacja w składzie juniorów toruńskiego zespołu  nie pozwalała mi iść na wypożyczenie, bo musiałem być tym oczekującym. Szkoda, że wtedy nie chciano stawiać na chłopaków z Torunia. Dostawaliśmy bardzo mało szans. To nie pomagało, zwłaszcza gdy widzisz, że do klubu są sprowadzani juniorzy spoza Torunia. Bardzo się cieszę, że managerem został pan Jacek Frątczak. Każdy z chłopaków ma z nim bardzo dobry kontakt. Cieszę się bardzo, że klub zaczął tak mocno stawiać na kadrę juniorską – podkreśla Marcin.

Wygląda na to, że Jacek Frątczak tchnął ducha w klub, a przede wszystkim w toruńskich juniorów, na których chce zacząć stawiać, czego nie robili poprzedni managerowie. Kontakt z nowym managerem chwalą sobie nie tylko zawodnicy, ale również rodzice, którzy mieli okazję uczestniczyć już w kilku spotkaniach. 

- Miałam okazję kilka razy rozmawiać z panem Frątczakiem i sprawia wrażenie bardzo pozytywnego i otwartego człowieka – twierdzi Kamila Kościelska

- Pan Jacek żyje tym wszystkim. Wysyła kilka razy dziennie smsy, pyta o nasze samopoczucie, jednostki treningowe, daje rady. Czegoś takiego wcześniej nie doświadczyłem – przyznaje z uznaniem „Kościółek”. 

Marcin w przyszłym roku skończy 20 lat. Jest uczniem czwartej klasy technikum o profilu technik pojazdów samochodowych w Zespole Szkół Samochodowych w Toruniu oraz członkiem szkolnej orkiestry, w której gra na trąbce. Ponadto jest absolwentem gimnazjum nr 29 i SP nr 32. W 2018 roku  czeka go matura oraz zapewne niezliczona liczba startów. Do tego jednak, aby osiągać dobre wyniki jest potrzebny mechanik, którego Marcin aktualnie szuka, a także sponsorzy. 

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%