Zamknij

Polski curling tylko dla pasjonatów

10:01, 17.05.2017
Skomentuj

Obiecałem sobie, że nie będę pisał o curlingu. Muszę jednak złamać słowo, które dałem samemu sobie. Po to, aby pokazać, jaki jest polski curling. Okazja ku temu jest niezła, bo kilka dni temu nasza żeńska reprezentacja wywalczyła awans do Dywizji B Mistrzostw Europy.

Sukces? I tak, i nie. Udanym startem w Andorze nasza drużyna narodowa, składająca się z zawodniczek POS-u Łódź odzyskała to, co jesienią ubiegłego roku straciła reprezentacja złożona ze Ślązaczek, która, po słabym występie, opuściła szeregi Dywizji B. Można więc zatem stwierdzić, że mamy do czynienia z powrotem do normalności. Widząc jednak, w jakim stanie jest polski curling, „dowodzony” przez Polski Związek Curlingu, trudno o normalności mówić.

O (nie)działalności PZC można by spory elaborat napisać. I zanudzić ludzi spoza środowiska do bólu. Fakty jednak są takie, jakie są. W Polsce curling amatorsko uprawia kilkaset osób, dajmy na to, że górna granica to pół tysiąca. W kraju nie ma ani jednej hali curlingowej z prawdziwego zdarzenia (takowa, budowana za prywatną kasę, powstaje obecnie w Łodzi i ma być gotowa na początek przyszłego roku). Pewnie byłoby inaczej, gdyby nie Polski Związek Curlingu, który, delikatnie rzecz ujmując, curling ma w… głębokim poważaniu.

Prezesem PZC jest znany dziennikarz Marek Jóźwik, ale najstarsi górale nie pamiętają, aby był obecny na jakichkolwiek zawodach w Polsce. Tę funkcję sprawuje już ładny kawałek czasu. Owszem, były kiedyś pomysły, by go (razem z jego towarzystwem) odwołać na jednym ze związkowych walnych, ale właśnie przed tym zebraniem „władze” PZC wykluczyły ze związku kilkanaście klubów, tak, by te nie mogły brać udziału w zjeździe wyborczym. W ich miejsce przyjęty został m.in. klub… Karate Kyokushinkai-Kan, który trzy lata temu, po decyzji Ministerstwa Sportu, został skreślony z listy członków, ale cóż to za problem dla panów z PZC? Szybko w swoje szeregi przyjęli… Warszawski Klub Karate. Wszak liczba karateków musi się zgadzać.

W polskim curlingu nie ma żadnego systemu szkolenia, nie ma reprezentacji (na mistrzostwa Europy lub świata jadą aktualni mistrzowie kraju), nie ma trenerów kadry. W zasadzie nie ma nic, poza kilkoma panami w PZC, którzy okazują się nie do ruszenia.

Polski curling to przede wszystkim pasjonaci, zawodnicy i zawodniczki w różnym wieku, którzy uczą się tego sportu od starszych kolegów w klubach (w zasadzie są samoukami), którzy chcąc podnieść swoje sportowe umiejętności, wyjeżdżają za własne pieniądze na zagraniczne turnieje lub zgrupowania, które do tanich nie należą.

Tak dla ciekawości tylko nadmienię, że kiedy rok temu moja drużyna, Toruń Curling Team, przebywała na krótkim obozie w Tallinie, cena lodu wynosiła 50 euro za godzinę treningu. A trenować na takim zgrupowaniu trzeba kilka godzin dziennie, aby w pełni wykorzystać świetne warunki, których w Polsce nie ma.

Wspomniane łodzianki, aktualne mistrzynie Polski, to bez wątpienia najbardziej profesjonalny żeński zespół w Polsce. I dobrze się stało, że wywalczyły awans do Dywizji B, bo to na pewno da im „kopa” na przyszłość. Choć naprawdę niewiele brakowało, aby w Andorze nie wystąpiły, bo zanim rozpoczęły walkę na lodzie, musiały stoczyć znacznie trudniejszy bój z PZC. O finanse, o stroje, o trenera, o transport, w zasadzie o wszystko. Na szczęście wygrały zarówno ze związkiem, jak i później, na tafli, z przeciwniczkami. I chwała im za to!

Obym się mylił, ale raczej nie należy się spodziewać, że szybko polski curling zacznie osiągać lepsze wyniki niż tylko Dywizja B w Mistrzostwach Europy (zarówno kobiet, jak i mężczyzn). Do tego potrzebne są głębokie reformy w PZC, na które szybko się, niestety, nie zanosi.

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%